poniedziałek, 8 lutego 2016

Cheat week


Taak, to chyba najtrafniejsze określenie minionego tygodnia. W zasadzie to jedyne trafne. Jedyne słuszne. Nie potrafię, no nie potrafię zapanować nad swoją rzeczywistością. Nie potrafię znaleźć przyczyny, nie potrafię znaleźć rozwiązania. Ale to nic, jeszcze znajdę. Przecież się nie poddam - nikt nie mówił, że będzie łatwo. No i nie jest. Ale będzie dobrze.

25.01.2016 - waga = 50,6 kg
1.02.2016 - waga = 52,1 kg
8.02.2016 - waga = 52,6 kg

To nie był dobry tydzień. Znowu. O ile początek dnia z reguły przedstawia się całkiem nieźle, o tyle później jest już tylko gorzej. Dużo gorzej. Czekoladka, cukierek, może pączek? Tak, poproszę. Ehh. Czuję się źle sama ze sobą, potrzebuję pilnie odzyskać kontrolę.  

Nawet, gdy nie jestem głodna, to coś tam sobie podjadam. Bo się nudzę, bo nie wiem co ze sobą zrobić, bo lubię. A było tak dobrze, już prawie te 50 kg, tak blisko. I jednocześnie tak daleko.. Jakby na złość samej sobie wróciłam do punktu wyjścia, na własne życzenie.

Zaniedbałam dzienniczek diety. Bo co z tego, że ładnie wpiszę i obliczę sobie śniadanie, jak potem wręcz brakuje strony, by wszystko udokumentować. I odwagi. No dobra, z tą kończącą się stroną może lekko przesadzam, ale w każym razie -wstydzę się tych pochłoniętych bez potrzeby ciasteczek, paluszków, pączków. 

Pączków, no właśnie. Zaczęłam od zdrowszej wersji, pączków pieczonych w piekarniku... Skończyłam oczywiście na tradycyjnych. Oj życie, musisz być takie trudne? Serio, nie potrafię się z tego wydostać. A niedługo ważny dzień, nie chcę wejść w niego z tą świadomością, że jest mi samej ze sobą niekomfortowo, że czuję się źle, że czuję się... grubo. Nie chcę, by moje ukochane dżinsy mnie wtedy cisnęły, by odgniatały szwy. Nie chcę mieć tych swoich kultowych okrągłych policzków. Nie chcę przypadkiem usłyszeć, że dobrze wyglądam. Dobrze według starszego pokolenia, dobrze według starego rozumienia, dobrze według starego kanonu.

Okej, tych pięćdziesiąt pare kilo to tak w zasadzie nic. A już na pewno mniej niż prawie siedemdziesiąt. Ale co z tego, kiedy ja czuję się po prostu źle? Źle z tym, co w siebie wpycham. Źle z tym, że nie panuję nad tym. Źle z tym, że mimo frustracji nadal ruszam paszczą. Coś jest nie tak. Ewidentnie nie tak.

Ten tydzień też dietetycznie się nie skończy. A kolejny to już w ogóle. I właśnie wtedy chciałabym wyglądać i czuć się jak najlepiej. Z jednej strony to już tak blisko, że na samą myśl ogarnia mnie niemoc i poczucie totalnej bezradności. No bo czy zdążę jeszcze cokolwiek ze sobą zrobić? Chyba nie bardzo. Ale z drugiej strony, jak tu się poddać i jeszcze spojrzeć sobie w twarz?

Ehh, walczę dalej. I jeśli już nie o te cholerne kilogramy, to o kontrolę, o jej odzyskanie.

Takie tam... Wyznania dietującej frustratki...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Cześć! Bardzo mi miło, że poświęciłeś swój czas na przeczytanie tego, co miałam do powiedzenia. Chętnie odwdzięczę się i przeczytam, co do powiedzenia masz Ty :) Skoro i tak już tu jesteś, to zostaw po sobie tych kilka słów, dzięki czemu i ja będę mogła trafić do Ciebie. Do następnego czytania, pozdrawiam i życzę miłego dnia! ;)