Kiedy byłam małym dzieckiem, o zdrowym odżywianiu moja mama miała pojęcie takie, jak każdy inny statystyczny w tamtym okresie człowiek. Właściwie żadne. Dziecko rumiane, dziecko pojedzone, dziecko okrąglutkie, to dziecko zdrowe. Tja. Obiad w szkole i później obiad w domu był normą. Nie, nigdy nie byłam otyła. Ba! ja nawet gruba nie byłam. Po prostu, byłam taka o, przeciętna. Za gruba, by nazwać mnie szczupłą. Za szczupła, by nazwać mnie grubą. Byłam tak pomiędzy. Do zaakceptowania. Na granicy normy. Nikt mnie nigdy nie wyzywał, nie przezywał, nie śmiał się ze mnie. Ale ja i tak czułam się źle.
To zaczęło się już chyba pod koniec podstawówki. Albo odrobinę wcześniej. Była to może czwarta klasa podstawówki. A może szósta. Nie wiem, nie pamiętam. Chyba nawet nie chcę pamiętać. No, potem i tak jeszcze był początek gimnazjum.
Postanowiłam schudnąć. Nie mając najmniejszego pojęcia jak to zrobić. Tak, zrobiłam to źle. Wszystko zmierzało w kierunku bardzo złym. W kierunku chorym... Zakładam, że Czytelników mam na tyle inteligentnych, potrafiących myśleć i logicznie łączyć fakty, że nie muszę nazywać rzeczy po imieniu. Bo i nie doszło do takiego etapu, by było cokolwiek tak czy inaczej nazywać. Nie zmienia to jednak faktu, że tak - było chowanie/wyrzucanie jedzenia, były w domu teksty "Ja już przecież dzisiaj jadłam. U koleżanki", a u koleżanki "Ja już przecież dzisiaj jadłam. W domu", no i generalnie tego typu klimaty. Były kłótnie i były łzy. Moje i mojej mamy.
Postanowiłam schudnąć. Nie mając najmniejszego pojęcia jak to zrobić. Tak, zrobiłam to źle. Wszystko zmierzało w kierunku bardzo złym. W kierunku chorym... Zakładam, że Czytelników mam na tyle inteligentnych, potrafiących myśleć i logicznie łączyć fakty, że nie muszę nazywać rzeczy po imieniu. Bo i nie doszło do takiego etapu, by było cokolwiek tak czy inaczej nazywać. Nie zmienia to jednak faktu, że tak - było chowanie/wyrzucanie jedzenia, były w domu teksty "Ja już przecież dzisiaj jadłam. U koleżanki", a u koleżanki "Ja już przecież dzisiaj jadłam. W domu", no i generalnie tego typu klimaty. Były kłótnie i były łzy. Moje i mojej mamy.
Szczerze, to ja już nawet nie pamiętam, jak ostatecznie zostało to wszystko rozwiązane, ale rozeszła się cała sprawa jakoś po kościach.
Potem był czas, że złamałam nogę, zostałam całkowicie unieruchomiona na dwa miesiące. Leżałam, czasem coś czytałam, leżałam, jadłam, leżałam, jadłam. Zwolnienie z wf-u. I tak powolutku, krok po kroczku, ulubione spodnie stawały się za ciasne. Kupienie jakichś ładnych za to coraz trudniejsze i coraz bardziej frustrujące...
Nadszedł pierwszy rok studiów, częste wyjścia z nowymi przyjaciółmi, jakaś pizza tu, jakiś McDonald's o pierwszej/drugiej w nocy tam, zapiekanki, chipsy, ciągle czyjeś urodziny... No było nieciekawie. To znaczy... Nie było tragicznie. Ale ja czułam się źle.
Przełomem był drugi rok studiów. Postanowiłam w końcu wziąć się za siebie. Z jednej strony bałam się wchodzić drugi raz do tej samej rzeki, nie chciałam powtórki z rozrywki. Nie chcę... Ale z drugiej, miałam już samej siebie naprawdę dosyć. A miesiąc później moja decyzja została ostatecznie przypieczętowana. Perspektywa spotkania za kilka miesięcy najważniejszej osoby w moim życiu, moich największych idoli i dziecięcej miłości w jednym sprawiła, że byłam w stanie zagryźć zęby i sięgnąć po marchewkę, zamiast po tabliczkę czekolady.
Listopad 2014. Ważyłam 68 kg. Nosiłam rozmiar L, w porywach czasem coś kupiłam XL. Czułam się z tym źle. Bardzo źle. I to musiało się skończyć.
Na czym polegała moja "dieta"? Nie, nie zrezygnowałam w zasadzie z niczego. Wszystko co zrobiłam, to ograniczyłam. Przede wszystkim liczbę spożywanych kalorii. No i tym samym wielkość porcji. Nie, nie jakoś bardzo radykalnie. Dużo czytałam, dużo liczyłam, cyferki się zgadzały. I powolutku leciały w dół.
- Do minimum ograniczyłam masło - pół łyżeczki, jeśli miałam ochotę na jajecznicę. Trzymam się tego do dziś, chociaż teraz to już nawet jajecznicę robię na oleju kokosowym. Na odrobinie oleju kokosowego.
- Podobnie z cukrem - kawy nie piję, herbaty nie słodzę od wyżej wspominanego listopada. Cukier jedynie do twarożku. Uwielbiam na obiad makaron z serem i odrobiną cukru. Albo na kolację twarożek z odrobiną cukru. Albo wiórki kokosowe karmelizowane w cukrze, o mamo, pycha...
- Zawzięłam się i choć czasem z grupą zdarzało mi się wejść do "Maka", to dzielnie i uparcie nic tam nie kupowałam. Od listopada w Maku zdarzyło mi się jeść tylko dwa razy - w marcu 2015 oraz w grudniu 2015, w obu przypadkach w Warszawie. ;)
- Ograniczenie słodyczy nawet jakoś specjalnie trudne dla mnie nie było. Sukces tkwił może w tym, że z niczego nie zrezygnowałam na zawsze. Po prostu ograniczyłam. Magiczne słowo, działające cuda. Mogę przecież wszystko. Tylko z umiarem i głową.
- Hm, coś jeszcze z takich ważniejszych spraw...? Zamiast tostów na śniadanie czy kolację, pojawił się serek wiejski w towarzystwie jajka czy warzyw. Na talerzu zaczęła gościć sałata, rzodkiewka, a także pomidor czy ogórek zielony. W ilościach zauważalnie większych, niż kiedykolwiek wcześniej miało to miejsce. Codzienne ziemniaki zastąpił ryż z warzywami, ryż z kurczakiem, makaron ze szpinakiem czy brokułami. Nie głodowałam. Jadłam tylko inaczej. No i mniej, to chyba logiczne.
- Zaopatrzyłam się w wagę kuchenną. No i elektroniczną wagę do ważenia siebie. ;) Kontroluję, ważę i liczę wszystko, bardziej lub mniej maniakalnie, do tej pory.
- Zaczęłam bawić się w ziółka - czasem jakaś mięta, czasem czystek, czasem zielona herbata, ale najchętniej i najregularniej - pokrzywa. Zbawiennie działająca na paznokcie, włosy i metabolizm. ;)
- Czasem ćwiczyłam. Nie lubię pani Chodakowskiej, naprawdę jej nie lubię i nic nie potrafię z tym zrobić. Rozumiem, że wielu osobom pomogła, szanuję to, nic mi do tego. Po prostu ja nie miałam ochoty na ćwiczenie z nią. Ja tak w zasadzie w ogóle za specjalnie się męczyć nie lubię. Ale coś tam się ruszałam. Sporo spacerowałam, odkryłam Gacką i Mel B. Jakoś to szło.
Marzec 2015. Spełniać swoje marzenie pojechałam z "piątką" z przodu. Byłam niesamowicie z siebie dumna. Byłam szczęśliwa. Ważyłam 59 kg. Już trochę łatwiej było kupić coś ładnego. Po raz pierwszy od wielu, wielu lat założyłam spódniczkę. I pokazałam się tak najważniejszej w całym moim życiu osobie.
Nie, nie poprzestałam na tym. Rozmiar nadal mnie nie zadowalał, chciałam iść dalej. I poszłam. Wciąż mając w pamięci szczenięce lata i bojąc się przesadzić, bojąc się przekroczyć tę cienką granicę. Nadal jadłam jak jadłam, nadal miałam swoje wzloty i upadki, raz szło lepiej, raz gorzej. Ale co najważniejsze - nigdy się nie poddawałam. Kupiłam sobie rowerek stacjonarny, ćwiczyłam z większą bądź mniejszą regularnością. Podobnie jak i z konsolą i z ulubioną grą taneczną. Ale ćwiczyłam, ruszałam się, nie gniłam na kanapie z kolejną paczką chipsów, to najważniejsze.
Styczeń 2016. Ważę 50 kg. Noszę rozmiar S. Ostatnio kupiłam spodnie w rozmiarze XS. A legginsy nawet XXS. Coraz częściej noszę spódniczki. Kupiłam nawet sukienkę. Wyszłam w niej na miasto. Jest dobrze. :)
No, mniej więcej 50. I teraz chcę to ustabilizować i utrzymać. Nie dopuszczam możliwości efektu jo-jo. Wiem, że nie pozwolę sobie na powrót do tamtej wagi. Jestem silna, dałam radę, dam radę. Teraz jeszcze tylko ujędrnić to wszystko, może zadbać o odrobinę ładnie wyglądających mięśni.. ;) Bo niżej schodzić nie będę. Chociaż kusi....
Edit: Jak tak teraz patrzę na sprawę z perspektywy czasu... Ta osiemnastka nie mogła być przypadkowa... ;D
Edit: Jak tak teraz patrzę na sprawę z perspektywy czasu... Ta osiemnastka nie mogła być przypadkowa... ;D
Brawo! Gratuluję :)
OdpowiedzUsuńGratuluje ! Ja w sumie też schudłem 20 kg w 0,6 roku.Wszystko oczywiście było robione z głową :)
OdpowiedzUsuńhttp://mylittleshit1.blogspot.com